Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, to niemożliwe, to za wiele. Będziesz żałował później... ale, jaki ty jesteś dobry, Honoryuszu, jakże cię kocham!...
Pocałunkiem zamknął jej usta. I nie miała już sił odpychać szczęścia, jakie na nią spadało; szczęścia całego życia, które sądziła, że już dla niej istnieć nie może! W mimowolnem uniesieniu nieprzepartem, objęła go ramionami, przycisnęła do siebie, całując ze wszystkich sił kobiecych, jako odzyskane dobro, którego nikt jej już nie zabierze. Znowu należał do niej, on, którego uważała za straconego na zawsze, i chyba śmierć zdoła go jej wydrzeć.
W tejże chwili dała się słyszeć wrzawa, olbrzymia wrzawa, przepełniająca gęstości nocy. Rozlegały się rozkazy, trąbki grały, i cały tłum cieni podniósł się z ziemi nagiej, morze niewyraźne i ruchliwe, którego fale spływały już ku drodze. Na dole, ogniska dwóch brzegów poczynały przygasać, widać było tylko wnętrze masy poruszające się, choć dostrzedz nie można było, czy przechodzenie przez rzekę trwało dalej. I nigdy jeszcze taki niepokój, taki zamęt nie poruszał ciemności.
Ojciec Fouchard zbliżył się do okna i wołał, że wojsko już odchodzi. Jan i Maurycy zerwali się z ciężkiego snu. Honoryusz żywo uścisnął obie ręce Sylwiny:
— Przysięgliśmy sobie... czekaj na mnie.