Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niego, jakby jaka bezwstydnica. Potem, w miarę jak się tłomaczył, czuła że się czerwieni.
— Wiem dobrze, że nie chcesz kłamać i dlatego to wierzę temu, co jest na tym tam papierze... Tak, teraz wierzę zupełnie... Masz słuszność myśląc, że gdybym zginął na wojnie bez widzenia się z tobą, to zapewne... byłoby mi bardzo przykro umierać z tem przekonaniem, że ty mię nie kochasz... A więc, skoro mię kochasz zawsze, skoro nikogo innego nie kochałaś...
Język mu się poplątał, nie mógł znaleźć słów, ogarnięty nadzwyczajnem wzruszeniem.
— Słuchaj, Sylwino, jeżeli te świnie pruskie nie zabiją mnie, chcę cię posiadać... tak! pobierzemy się, jak tylko wyjdę z wojska.
Porwała się na nogi, krzyknęła i rzuciła się w ramiona młodzieńca. Nie mogła słowa wymówić, wszystka krew spłynęła jej do twarzy. On siedział na krześle i posadził ją sobie na kolanach.
— Myślałem długo nad tem, co ci mam powiedzieć idąc tutaj... Jeżeli ojciec sprzeciwiać się będzie, pójdziemy sobie, świat jest wielkim... Co do twego malca, to przecie nie można go udusić... przyjdą za nim inne malcy a w gromadzie nie będę mógł rozróżnić...
Było to przebaczenie zupełne. Walczyła przeciw temu szczęściu niezwyczajnemu i szepnęła nakoniec: