Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i drogi. Z pewnością musiał się jakiś wypadek przytrafić, i widział ją błądzącą po polach, wleczoną przez konie.
Nagle wszyscy trzej zerwali się na nogi. Rozległ się tentent koni pędzących galopem i słychać było, jak stary odwodził z trzaskiem kurek u strzelby.
— Kto tam? — zawołał on donośnie — czy to ty, Sylwino?
Nikt nie odpowiedział. Zagroził więc, że da ognia i powtórzył swe pytanie. Wówczas głos zadyszany, stłumiony odezwał się:
— Tak, tak, to ja, ojcze Fouchard.
Poczem zaraz zapytała się:
— A Karolek?
— Śpi.
— Chwała Bogu!
Teraz już nie śpieszyła się, odetchnęła głęboko, jak gdyby zrzucała z siebie cały niepokój i całe zmęczenie.
— Wejdź przez okno — odezwał się Fouchard — jest tam ktoś.
Wskoczyła do pokoju i stanęła zdumiona przed trzema mężczyznami. Przy chwiejącym się blasku świecy, wydawała się silną brunetką, ze swemi gęstemi włosami czarnemi, swemi dużemi i pięknemi oczami, które nadawały jej piękności a twarzy okrągłej — spokój silny i uległy. Ale w tejże chwili, spostrzegłszy nagle Honoryusza, zarumieniła się żywo; a przecież nie zdziwiła