Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I poszedł otworzyć okno, czemu Fouchard się nie sprzeciwił. Zarysowała się cała dolina czarna, roztaczające się do koła morze ciemności. Powoli jednak, gdy się oczy przyzwyczaiły, można było bardzo wyraźnie rozróżnić most, oświecony przez ognie obu brzegów. Kirasyerzy przechodzili ciągle, w wielkich płaszczach białych, podobni do jeźdźców duchów, których konie przejęte trwogą, stąpały po wodzie. I nie miało to końca, trwało ciągle, niby widzenie jakieś powolne. Na prawo, czerniał brzeg nagi, gdzie spało wojsko, nieruchome, otulone w milczenie śmierci.
— Wybornie! — zawołał Maurycy z giestem rozpaczy — to potrwa do jutra rana.
Zostawił okno otwartem a ojciec Fouchard schwycił strzelbę, oparł się o nią i wyskoczył na dwór ze zręcznością młodzieńca. Przez jakiś czas słychać było jak chodził krokiem miarowym straży, potem dobiegał tylko wielki szum natłoczonego mostu i usiadł zapewne na brzegu drogi, spokojniejszy wskutek tego, że może dostrzedz zbliżające się niebezpieczeństwo, gotów jednym skokiem wrócić do domu i bronić go uparcie.
Honoryusz teraz co chwila spoglądał na zegar. Niepokój w nim wzrastał. Z Raucourt do Remilly było zaledwie sześć kilometrów, to jest godzina drogi dla takiej dziewczyny młodej i rześkiej jak Sylwina. Dla czegóż więc dotąd nie wróciła, od chwili, gdy stary sknera ją stracił z oczu w zamęcie całego korpusu wojska, zalewającego kraj