Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się spostrzegłszy go tutaj, myślała o nim, pędząc z Raucourt.
On wzruszony do głębi, udawał zupełny spokój.
— Dobry wieczór, Sylwino.
— Dobry wieczór, Honoryuszu.
I nie chcąc wybuchnąć płaczem, odwróciła głowę, uśmiechnęła się do Maurycego, którego poznała. Jan żenował ją. Dusiła się, zdjęła chustkę z szyi.
Honoryusz począł mówić, nazywając ją panią, nie tak jak dawniej.
— Byliśmy o panią, Sylwino, niespokojni, z powodu tych prusaków, którzy tu idą.
Nagle pobladła z twarzą wzburzoną, i mimowoli spoglądając ku pokojowi, w którym spał Karolek, poruszyła ręką, jakby odpychała jakieś widmo wstrętne, szepnęła:
— Prusacy! o! tak, widziałam ich.
Upadła na krzesło i poczęła opowiadać, że gdy korpus 7 my zajął Raucourt, schroniła się do swego ojca chrzestnego, doktora Dalichamp, mając nadzieję, iż ojciec Fouchard przed wyjazdem wstąpi i zabierze ją. Wielka ulica była tak napełniona tłumem, że pies nawetby się nie przecisnął. Czekała aż do godziny czwartej cierpliwie, skubiąc szarpie z paniami; gdyż doktór, myśląc, te przyślą tu może rannych z Metzu i Verdun, jeżeliby tam zaszła bitwa, od dwóch tygodni zajmował się urządzeniem lazaretu w wielkiej sali