Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

inny zagrzebał się na łączce, obok kapitana Beaudoin, i nie pękł. Ale wąwóz, prowadzący do Haraucourt coraz bardziej się zwężał, i zapuszczano się w niego, jak w pewien rodzaj ciasnego kurytarza, nad którym z obu stron wznosiły się spadziste góry pokryte drzewami; gdyby garść prusaków urządziła tam zasadzkę, klęska byłaby nieuniknioną. Prażone z tyłu, mając z prawej i lewej strony groźbę możliwego napadu wojska posuwały się wśród wzrastającego niepokoju, śpiesząc się, by wyjść jaknajprędzej z tego przejścia niebezpiecznego. Najbardziej znużeni nawet, dobywali ostatnich sił. Żołnierze, którzy przed chwilą, w Raucourt, ledwie że wlekli nogi za sobą od drzwi do drzwi, przyśpieszali teraz kroku, ożywieni, rzeźwi, pod kłującą ostrogą niebezpieczeństwa. Nawet konie zdawały się pojmować, że każda stracona chwila może być drogo opłacona. I już czoło kolumuy dosięgało Remilly, marsz odbywał się szybko, gdy nagle wszystko się zatrzymało.
— Do dyabła! — zawołał Chouteau — czy nas tu chcą zostawić!
Pułk 106 nie doszedł jeszcze do Haraucourt, a granaty nie przestawały padać.
W chwili gdy pułk się zatrzymał, oczekując na dalszy marsz, granat pękł po prawej stronie, na szczęście nie zraniwszy nikogo. Upłynęło pięć nieskończonych, strasznych minut. Stano ciągle; musiała się tam uformować jakaś przeszkoda za-