Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A widząc, że Maurycy nie odpowiada, zlany potem, z oczami przymkniętemi, na pół omdlały, zaklął jeszcze raz ale z tonem pełnym głębokiego współczucia.
— Ach mój Boże! mój Boże!
I pobiegł do pobliskiej fontanny, napełnił swą manierkę wodą i powróciwszy skropił mu nią twarz. Poczem, nie kryjąc się teraz wcale, wyciągnął z tornistra ostatni suchar, tak starannie zachowany; połamał go na drobne kawałki i wcisnął mu je do ust. Zgłodniały otworzył oczy i połknął.
— Więc ty — zapytał, nagle przypominając sobie wszystko — więc ty go nie zjadłeś?
— O! ja — odrzekł Jan — mam brzuch wytrzymały, mogę poczekać... Trochę wina gęsiego i jestem zdrów!
Znowu napełnił manierkę i wypił ją duszkiem, mlaskając językiem. I jego twarz była blada i był tak głodny, że ręce mu drżały.
— Dalej, wstawaj i w drogę! Mój chłopcze, trzeba połączyć się z kolegami.
Maurycy oparł się na jego ramieniu i dał sobą kierować jak dziecko. Żadne ramię kobiece nie przyciskało go tak do siebie. Wśród powszechnej ruiny, wśród tej nędzy ostatniej, ze śmiercią nad głową, było to dla niego rozkoszą niejako, że czuł koło siebie istotę, która go kochała i opiekowała się nim; a może ta myśl, że to serce jemu oddane, należało do człowieka prostego, do