Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełnym wdzięku. Na nieszczęście nocy poprzedniej przejechał tędy cesarz i marszałek Mac-Mahon, wśród natłoku sztabu i orszaku cesarskiego, a wreszcie przejście 1-go korpusu, który przez całe rano płynął drogą jak rzeka, wyczerpało wszelkie zasoby, opróżniło piekarnie i handle; wymiatając nawet okruchy z domów mieszczańskich. Nie było już ani chleba, ani wina ani cukru, nic do picia i do jedzenia. Widziano damy stojące przed drzwiami, rozdające szklanki wina i filiżanki bulionu, aż do ostatniej kropli. A gdy się to skończyło, gdy pierwsze pułki 7-go korpusu, koło godziny trzeciej, poczęły przechodzić, nie było już nic! Jakto? więc znowu idzie wojsko? Znowu wielka ulica zawrzała pochodem żołnierzy wycieńczonych, pokrytych kurzem, umierających z głodu, a tu nie miano nic, by ich pożywić! Wielu zatrzymało się, pukało do drzwi, wyciągało ręce do okien, błagając o kawałek chleba, kobiety płakały, dając znaki, że nie mają już chleba, że nic im pomódz nie mogą.
Na rogu ulicy Dix-Potiers, Maurycy zachwiał się. Jan pobiegł ku niemu.
— Nie! zostaw mnie, niech się to raz skończy... Wolę tu zdechnąć!
Upadł na kupę kamieni. Kapral, udając zagniewanego zwierzchnika, zawołał:
— Do wszystkich dyabłów z takim żołnierzem! Czy chcesz, żeby cię prusacy zabrali? Dalej wstawaj!