Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lani spali, cały dom był czarny, tylko tam, cień samotny chodził nieustannie, zrezygnowany na konieczność ofiary, wśród głuchego trzasku 12-go korpusu, który maszerował wśród ciemności.
Nagle Maurycy pomyślał sobie, że jeżeli marsz naprzód był postanowiony, to korpus 7-my nie będzie przechodził przez Chêne; że wtedy on zostanie, oddalony od swego pułku, zbieg ze swego stanowiska. Już nie czuł bólu w nodze; zręczny opatrunek, kilka godzin zupełnego wypoczynku, złagodziły gorączkę. Gdy Combette dał mu swe trzewiki, tak obszerne, że był w nich jak w pantoflach, chciał odejść zaraz, spodziewając się spotkać z pułkiem 106 ym na drodze między Chêne a Vouziers. Napróżno aptekarz usiłował go zatrzymać i już zamierzał odwieźć go w swym kabryolecie, gdy zjawił się jego uczeń Ferdynand, tłomacząc się, że był z wizytą u swej kuzynki. Był to wysoki chłopak blady, z wejrzeniem łobuza. Zaprzągł on do wózka i pojechał razem z Maurycym. Była zaledwie czwarta godzina, ulewny deszcz lał z nieba czarnego, latarnie kabryoletu nikły, oświecając zaledwie drogę wśród szerokich pól zalanych, pełnych jakiegoś szmeru głuchego, który co chwila ich zatrzymywał, gdyż myśleli, że wojsko przechodzi.
Tymczasem tam, pod Vouziers, Jan wcale nie spał. Od chwili gdy mu Maurycy wytłomaczył, że odwrót ten może wszystko ocalić, czuwał ciągle, nie pozwalając rozchodzić się swym ludziom,