Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ryusz w Afryce dowiedział się o całej tej historyi, chorował przez trzy miesiące, jak gdyby był porażony przez gorące słońce miejscowe i nigdy nie chciał brać urlopu, żeby zajrzeć do miejsc rodzinnych, nie chcąc widzieć Sylwiny i jej dziecka.
Gdy Maurycy list czytał, ręce artylerzysty drżały. Było to pismo od Sylwiny, pierwsze i jedyne, jakie do niego napisała. Co do tego spowodowało tę uległą, cichą dziewczynę, której piękne oczy czarne przybierały niekiedy wyraz nadzwyczajnych postanowień? Donosiła poprostu, że wie o tem, iż on jest na wojnie, że byłoby jej bardzo przykro, gdyby go już nie miała zobaczyć i gdyby miał umrzeć z tą myślą, że ona go już nie kocha. Kochała go zawsze i nigdy nikogo innego nie kochała; powtarzała to przez cztery kartki, w jednobrzmiących zdaniach, nie tłomacząc się, nie objaśniając nawet tego co się stało. O dziecku nie było ani słówka, a tylko pożegnanie niewyczerpanego uczucia.
List ten wzruszył bardzo Maurycego, który od dawna już był powiernikiem Honoryusza. Spojrzał na niego i zobaczył go zalanego łzami. Uściskał go więc po bratersku, mówiąc:
— Mój biedny Honoryuszu!
Ale już wachmistrz odzyskał spokój. Włożył starannie list na piersi, zapinając kurtkę na guziki.
— Tak, są to rzeczy, które wstrząsają... Och, łotr, żebym go mógł zdusić!... Ale zobaczymy się jeszcze!...