Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odbierał pieniądze, wydawał towar; w końcu kupujący, rosnąc coraz więcej w liczbę, zakrzyczeli go, zagłuszyli, i skończyli na tem, że poczęli brać, nie płacąc wcale. Jeżeli wieśniacy w czasie wojny ukrywali wszystko, nie chcieli nawet szklanki wody dać, to dla tego, że bali się tego napływu ludzi, tego zalewu, który w końcu ogarniał ich i owładał całym domem.
— Ej, mój bracie, daj mi święty pokój! — rzekł generał z niechęcią. — Trzebaby tych łotrów co dzień tuzinami rozstrzeliwać! Czyż to jest możliwe?
I kazał zamknąć drzwi, żeby nie być zmuszonym do surowego wystąpienia, a pułkownik tłomaczył, że nie miano wcale żywności i że ludzie są głodni.
Tymczasem Loubet spostrzegł pole zasadzone kartoflami i rzucił się na nie z Lapoullem, grzebiąc oburącz, wyrywając krzaki, napełniając obie kieszenie. Chouteau wspiął się na mały mur i zagwizdał na swych towarzyszów, pobiegł do nich z okrzykiem, że spostrzegł tam gromadkę gęsi, cały tuzin przepysznych gęsi, przechadzających się majestatycznie na niewielkiem podwórku. Natychmiast naradzono się i wysłano Lapoulle’a z rozkazem przejścia muru. Walka była straszna; gęś, którą złapał, o mało mu nosa nie ugryzła twardym swym dziobem. Schwycił ją więc za szyję chcąc ją zdusić a ona drapała mu ręce i brzuch swemi potężnemi łapami. Musiał jej roz-