Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bić łeb pięścią a choć szarpała się jeszcze, uciekał ścigany przez resztę gromady, która go gryzła po nogach.
Gdy wszyscy trzej przybiegli do obozu z gęsią ukrytą w worku i z kartoflami, zastali Jana i Pache’a, którzy wrócili szczęśliwi ze swej wyprawy, obciążeni czterema bochenkami chleba i serem, jaki nabyli u pewnej starej kobiety.
— Woda się gotuje, przyrządzimy sobie kawy. Mamy ser i chleb, to będzie prawdziwa uczta weselna!
Nagle spostrzegł gęś, rozpostartą u jego nóg i nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Pomacał ją jak znawca przejęty zachwytem.
— Ho! ho! piękne stworzenie. Waży kilkanaście funtów.
— Jest to ptak, któregośmy spotkali na drodze — rzekł Loubet głosem skromnisia — chciał on zabrać z nami znajomość.
Jan zrobił giest znaczący, że nie pyta się wcale zkąd ta gęś. Zresztą, dla czegóżby oni nie mieli uraczyć się tem stworzeniem, które nie chciało wcale uciekać?
Loubet już rozpalał ogień. Pache i Lapoulle skubali gęś gwałtownie. Chouteau który pobiegł do artylerzystów po kawałek szpagatu, wrócił i zawiesił na nim gęś między dwoma bagnetami, przed ogniem, Maurycemu zaś polecono obracać ją od czasu do czasu. Tłuszcz spływał do kociołka. Była to prawdziwa sztuka, pieczyste na sznurku!