Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w interesie służbowym, przeto zaprosił go na obiad. Obaj więc zajadali a posługiwał im chłopak z jasnemi włosami, będący u gospodarza dopiero od trzech dni, alzatczyk jak mówił, zmuszony do opuszczenia kraju w skutek klęski pod Froeschwiller. Generał mówił swobodnie przy tym człowieku, krytykował ruchy armii, nawet rozpytywał go się o drogi i odległości, zapominając że nie był on rodem z Ardennów. Zupełna nieświadomość, zdradzająca się w pytaniach, poruszyła pułkownika. Mieszkał on niegdyś w Mézièrs. Dał więc kilka dokładnych wskazówek, które wywołały z ust generała następujący okrzyk:
— Bądź co bądź jest to głupie! Jakże można bić się w kraju, którego się wcale nie zna.
Pułkownik zrobił ruch rozpaczy. Wiedział on, że po wypowiedzeniu wojny rozdano wszystkim oficerom mapy Niemiec, ale żaden z nich zapewne nie posiadał mapy Francyi. To co widział i słyszał od miesiąca wprawiało go w rozpacz. Ale cóż on mógł zrobić, w swej władzy ograniczonej?
— Nie można nawet zjeść spokojnie! — zawołał nagle generał. — Czego oni tam tak wrzeszczą? Idź-no zobacz, alzatczyku!
Ale zjawił się sam właściciel folwarku, zrozpaczony, gestykulujący, jęczący. Rabowano go, strzelcy i żuawi wywracali jego dom do góry nogami. Zrazu był tak głupi, że otworzył sklep, jako posiadający sam jeden w całej wsi jaja, kartofle, króliki. Sprzedawał, nie zdzierając bardzo,