Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 251 —

przypomniała sobie dokładnie ten wieczór, w którym sam siebie strofował.
— Skończyła książkę i chciała odejść, czuła się bardzo zmęczoną, senną!
— Nie chodź, chcemy, abyś została! — krzyknął gwałtownie.
Przez te kilka dni jego dawna szorstkość powracała zdwojona. Na Rocha rzucał butami, jeśli zbyt wolno szedł.
Janka usiadła apatycznie.
Janowa właśnie przyniosła rozprażony owies na okłady i, podając go, patrzyła załzawionemi współczuciem oczyma.
— Cóżto? przysięgam Bogu, zdycham już, czy co, że będziesz tu nade mną kwiczeć, stara klępo!
— Panusiu! adyć mi żal, że panusio ma takie bolenie.
— Głupiaś, przysięgam Bogu... to nie mnie boli, słyszysz, to nie mnie, tylko jego...
— Juści, że słyszę, ale wiem, że boli, a możeby z tatarczanej mąki zrobić okłady, abo zawołać takiej znającej! W Krosnowie jest dochtorka, co to ona i od kołtuna, i kiej w krzyzie strzyka, i od łamania w kościach suchego, a możeby wysmarowała tłustością...
— Głupiaś! Janka! wyrzuć tę wiedźmę, bo nie wytrzymam! Szczeka, jak stara suka!
Zerwał okłady z nóg i rzucił Janowej w twarz z wściekłością.
— Idźcie sobie, bo przysięgam Bogu, że... — chciał rzucić lichtarzem, ale gwałtownie chwycił się