Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 252 —

za kolano i upadł na łóżko z jękiem i przekleństwami.
Janka długo słyszała przez drzwi jęki i rozmowy energiczne; i co chwila huk uderzeń pięścią w ściany, lub łóżko. Zastraszona tą chorobą, napisała do doktora, przypominając mu obietnicę starań o pomocnika dla ojca.
Nie sprzeciwiała się w niczem choremu, pokrywała milczeniem i obojętną twarzą jego ostre, a często obelżywe słowa, bo widziała jego cierpienia; ale w głębi, prócz strachu przed tem, co się z nim stać może, czuła zniecierpliwienie, że się tak długo i wolno wszystko wlecze. Pozostając samą, rozmyślała nad projektem Głogowskiego, przeglądała własną przeszłość i rozpalała się zwolna do myśli o powrocie na scenę; ale straszył ją jeszcze jakiś nieuchwytny cień, nie była to obawa, ale to mgnieniowe uświadomienie, że teatr już jest dla niej dosyć obojętnym; starała się wskrzeszać w sobie dawne wierzenia, ale już nie pragnęła tak namiętnie sceny jak przedtem.
— Panienko, adyć poproszę ślicznie o jedno — prosiła Janowa, całując w rękę.
— Mówcie!..
— Ta historja o tym panu Górze, czy jak tam, co to panienka czytała dzisiaj panu, czy to wszystko prawda? Albo to może ino tak sobie, la uciechy wymyśliły taką historję. Bo jak to być może, żeby taki bogacz dał córkom wszystko, a pochowku nie miał mu kto sprawić? żeby mu obleczenia nie kupiły, żeby ani jedna córka nie przyszła przede śmiercią?.. To wi-