Strona:PL Michał Bałucki - Dom otwarty.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rękawiczkach i powiadają, żeby im oddać cały kredens, srebra i wszystkie naczynia.
Telesfor. No to im trzeba dać, bo to są lokaje najęci do obsługi gości.
Franciszek. Jakto proszę pana, a od czegoż ja tutaj?
Telesfor. Ty byś sobie sam przecież rady nie dał.
Franciszek. Ciekawym bardzo dlaczego nie? Jak mój pan był jeszcze kawalerem, to się nieraz tyle panów naschodziło, a Franciszek wszystkiemu dał radę. Zresztą jakby było potrzeba, to możnaby było wziąć Walentową do pomocy.
Telesfor. Ale głupiś, jakżeby to wyglądało.
Kamilla. To przecież bal.
Franciszek. To już jak bal, to Franciszek ma iść w kąt?
Telesfor. Gadajże tu z takim. Przecież to dla ciebie lepiej, że będziesz miał mniej roboty. O cóż ci jeszcze chodzi?
Franciszek. Jakto nie ma chodzić? Przecież to despekt dla mnie wielki, że ja, domowy, dawny sługa dziś tu nic nie znaczę, tylko tam jakieś fagasy.
Telesfor (zniecierpliwiony trochę). Ale któż ci mówi, że nie znaczysz.
Franciszek. A oni mówią.
Telesfor. To im powiedz, że są durnie. Oni są tutaj tylko tego, jak się nazywa zwyczajni lokaje, a ty będziesz... piwnicznym, albo jeszcze lepiej wielkim podczaszym, będziesz nalewał wino i roznosił (idzie do stołu). Masz tu tacę, kieliszki i wino i wio do salonu (daje mu dwie butelki na tacę).
Franciszek (biorąc tacę). No tak, to co innego