Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a nigdy się nie lękał zatraty, ni strachu, taki się duży czuł i taki spokojny, przez ciebie! Moja dolo ty, moja mocy — ot, jaki ja teraz ostał! Wszystkiego dobra pół roku było. Na ślubie z tobą stanął, i sobie do chaty, ot, nocką, taką samą lubą, ciebie przywiózł, na dostatek największy. Czy ty i tego nie pamiętna — zwodnico! Miły Boże, żebym ja człeka życia pozbawił, a potem sierotom jego taki dobry był, jak tobie przez ten rok, tobym u sierót tę krew ojcu, a Bogu duszę odsłużył; żebym ja kata tak umiłował, katby mnie oszczędzał. A ty rękę moją gryzła, ty oczy moje wyłupiłaś, serce za próg wymiotłaś, a duszę jak szmatę skręciłaś. Ot, tyle!...
Matczyna prawda: nie zagabuj człowieka do lubienia, nie człowiecza to moc! Porzuciła ty mnie i uciekła! Ja wtedy po ziemi się tarzał, piasek gryzł, nie było we mnie żyły, ni kości, coby śmiertelnie nie bolała, łzami krew szła, obłęd głowę rozbierał na kawałki, jak cieśla popsuty budynek. Mój Boże! po jedynaku tak matka nie płacze, jak ja po tobie. Przybiła ty mnie wtedy śmiertelnie, alem się pociechy jeszcze myślą czepiał: Opamięta się, pożałuje swego, własnego!
I pojechałem po ciebie, przez wstyd, przez śmiech, przez drwiny, i zabrałem sobie znowu. Tak mi wtedy nocka raiła, nocka luba. Słuchał ja jej cichości, płynąc po ciebie, i tak mi gadała do otuchy: Cierpliwy bądź, cichy bądź — dobrocią ją wiąż do siebie. A jakeś wróciła, do pracy cię jeno