Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łagodnie naganiałem, myśląc, że złe cię myśli odlecą. Nie tknąłem ciebie, ni musiłem, ino zawsze: Maryńko serdeńko, Marynko kwiatku. A ty mi za to drugi raz uciekłaś! Matka mówiła: porzuć! nie mogłem; ludzie radzili: bij — nie chciałem!
— Trzeba było bić! — krótko rzuciła kobieta. — Trzeba było zabić, koniec zrobić!
Jakób na nią popatrzał sekundę oczyma pełnemi zgrozy i oburzenia, potem je odwrócił i długo milczał.
— Żebym ja między ludźmi wielu rósł, umiałbym to może — zaczął smutno — ale mnie las hodował, na zwierza patrzyłem, i nigdym nie widział, by w gnieździe czy w barłogu samiec samkę zabijał lub krzywdził. Siłę swą szanował, i jam ją na słabą nie miał. A nocka inaczej gadała. Użaliłem się nad tobą zdurzoną, pojechałem znowu, bez złego słowa — i napowrót sobie wziąłem. Alem już jak nieżywy został, bez nijakiej otuchy, ni wiary. Dobra myśl nie postała mi w głowie, śmiechu zapomniały usta, a przez oczy moje świat jest jakiś szary, mętny, jakby jesień nigdy z nieba i ziemi nie schodziła. Aha — i ja wtedy postanowił koniec zrobić. Za pewne już miałem, że ciebie od Macieja nie wykupię, ni prośbą, ni groźbą, ni łaską, ni krwią, i bojować ze złą dolą przestałem. Takie sądzenie. On tobie milszy, ten, co od ciebie do żonki wraca, ten, co ciebie brać nie zechciał, ino swawolił, i pieśni śpiewał ten, co takich jak ty, ma wiele — na każdy