Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Polikarp udawał, że czyta. Z nad gazety utkwił oczy we wnuka. Śledził wrażenia.
Hieronim słuchał, przejęty nietyle pięknością głosu, jak znajomym dźwiękiem. Gdzieś go on już słyszał w życiu, ale gdzie i kiedy, nie mógł sobie przypomnieć.
Zrazu cichy, głos opanował po kilku taktach akompaniament i brzmiał pełnią młodych płuc. Można było rozróżnić słowa.

A gdy będziesz dzwon ulewał,
Czarodziejski dzwon,
Coby szczęścia pieśni śpiewał
Przecudowny ton —
To nie wrzucaj doń metali
Ani srebra, ani stali,
Ani w wrzątek strun lutnisty,
By dźwięk był jak lutnia czysty,
Ani ognia po iskierce,
Ale daj mu złote serce!
Daj mu serce!...

— Dziadku — szepnął Hieronim niepewnym głosem — gdzie ja słyszałem ten dźwięk?
— Słyszałeś? Może za granicą. Bronia tam się kształciła.
— A ona sama zkad, dziadku?
— Sierota po żołnierzu.
— Dziad ją dawno wychowuje?
— Oh, dawno. Może ci przykry ten śpiew? Każę przestać!
— Przykry! Ale to śliczne, słuchałbym wieki. Ten głos tak mi kogoś przypomina!
— No, to zamiast tu pleśnieć, chodźmy do niej. Będziesz słyszał wyraźniej.
— Może ta pani będzie nierada przerwie?
Mówił to, a drżał z niepokoju. — Ten głos, ten głos!
Zamiast odpowiedzieć, dziad podszedł do drzwi i zapukał.