Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może ci czego braknie, Ruciu?
— Mnie, dziadku? Nie, nic mi się nie chce.
Po chwili pan Polikarp zadzwonił na Bazylego, dał mu jakieś zlecenie pocichu i zabrał się do czytania gazet. Gwar za ścianą się oddalił. Nagle Hieronim podniósł głowę. W sąsiednim pokoju rozległy się delikatne tony fortepianu.
Ktoś preludyował bardzo biegle, snadź bez nut, z myśli; dotknięcie było mistrzowskie.
Smętna, cicha melodya snuła się, milknąc chwilowo zupełnie; czasem parę huczniejszych akordów i znów taż sama pieśń bez słów, z ciągłą zmianą jednego motywu, dziwnie przejmującą.
— Kto to gra, dziadku?
— A któżby? Bronia zapewne.
Młody podniósł oczy.
— Bronia nazywa się dziadka pupilka?
— A tak. Albo co? Znasz ją może?
— Ej, nie. Ale mi to imię kogoś przypomina. Dziwna rzecz. I tamta była sierotą. Nigdybym nie przypuszczał, żeby ta dama z parasolem nosiła to imię.
— A któż mówi o damie z parasolem. Ona się wabi Adelgunda podobno, czy coś równie dzikiego.
— Więc to nie wychowanica dziadka?
— Co za absurdum! Jest to dama do towarzystwa, cerber, strzegący zaczarowanej księżniczki! Wychowano ją w zamierzchłej przeszłości.
— Ah, tak! Ta panienka ślicznie gra.
— A nieźle! Patrz-no, twój naczelnik podjął się budowy drogi żelaznej w gubernii samarskiej. Siedmnaście mostów żelaznych. I ty się tam wybierasz?
— Tam. Mosty to moja specyalność.
Zamilkł i słuchał. Z preludyów wybiła się wreszcie czysta melodya pieśni i śliczny sopran zaczął śpiewać.