Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uchowaj Boże! Ścigała mnie bezustannie swą pasyą malarską. Nie dała tchnąć, zjeść, odpocząć.
— No, to siądź tu, posil się, uspokój. Będę cię strzegł.
— Dziękuję, pójdę do siebie. Mam list do pisania.
— Do kogo?
— Do mego naczelnika. Wzywa mnie oddawna. Myślę wziąć się do pracy. Już wyzdrowiałem zupełnie.
— Czyż się zaraził pracowitością od pani z parasolem?
— Nie, ale czas wziąć się do czego. Trzy miesiące jem darmo dziadka chleb. To dla mnie niesłychana rzecz. Zresztą teraz goście...
— Nie sądziłem, żeś taki dziki. Co ci szkodzą te dwie damy. Od jutra zabronię robić studyów w tej stronie, gdzie się obracasz. Zostań jeszcze.
— Dziękuję, dziadku, za waszą dobroć. Czy wam się może próżniak podobać? Lubicie samotność.
— Lubiłem — poprawił stary — teraz rad jestem tobie. Chodź do siebie. Każesz sobie tam podać jeść.
Wieczór był chłodny i mglisty. Bazyli rozłożył ogień na kominie, dziad z wnukiem usiedli koło niego. Trzask suchych szczap zastępował rozmowę, milczeli obadwa.
Słyszeli za to wyraźnie, za ścianą, powrót malarki, zachwyty nad przyrodą, wołanie o posiłek, zapytania, wykrzykniki, wybuchy śmiechu. Mieszało się w tem kilka języków.
— Twoja prześladowczyni jest znów niedaleko — rzekł dziad zcicha.
Hieronim nic nie odrzekł. Może nie słyszał. Patrzył w węgle, po dawnemu bezmyślnie. Wyglądał zmęczony, osłabły. Zwiesił ręce i głowę.