Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Śpiew ustał.
— Broniu, czy przyjmujesz gości na herbatę?
— Z całą przyjemnością, dziadku! — odparł srebrny głosik.
Otwarto żwawo drzwi.
Hieronim spojrzał. Przed nimi, oświetlona z góry wiszącym świecznikiem, stała smukła postać dziewczęcia, otulona w biały batyst i koronki. Jedną ręką podnosiła wdzięcznym ruchem portyerę u drzwi, drugą wyciągnęła z powitaniem.
Twarzyczka ściągła miała wyraz trochę dziki w piwnych głębokich oczach, ale za to na ustach błyskał szczery uśmiech, pokazując dwa rzędy drobnych, białych ząbków.
Nie widziała Hieronima w cieniu i on ją ledwie dostrzegł z za pleców dziada.
— Ale ja nie sam. Jest ze mną kawaler, który chce posłyszeć drugą zwrotkę tej piosenki. Oto go masz. Czy mam go przedstawić?
Pan Polikarp się usunął. Młodzi spojrzeli sobie w oczy i nagle, jednocześnie dwa okrzyki wyrwały im się z piersi. Był to wybuch szczęśliwości, rozradowania, bezbrzeżnego podziwu. Dziewczyna puściła portyerę, przez chmurne jej oczy mignęła fala blasków, pokraśniała jak różyczka. Rzucili się ku sobie. Rączki jej chwycił Hieronim i patrzyli na siebie, nie mogąc się nasycić widokiem, odurzeni kompletnie.
— Bronka, mój dzieciak! — mówił chłopak zmienionym głosem.
— Panie mój, panie! — szeptało dziewczę.
Z za portyery wyplątał się wreszcie dziad i zajrzał.
— To wy się znacie? — spytał.
Hieronim się obejrzał.
— Dziadku! — zawołał z wyrzutem — toście wy mi ją wzięli wtedy? Zabraliście mi słońce życia!
— Oddaję ci teraz to słońce. Niech ci świeci.