Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panienka nie pozwala rwać kwiatów — odparł Bazyli.
— A ty zkąd możesz o tem wiedzieć?
— Każdy w Tepeńcu musi znać jej gusta, żeby potrafić dogodzić. Panby się gniewał inaczej!
— Tej fatygi ja sobie nie zadam — burknął Hieronim, ruszając od grobowca i zrywając najpiękniejsze róże.
Dziad był niewidzialny w ów dzień uroczysty. O naszego bohatera nikt się nie troszczył. Schodził na drugi plan przed nową gwiazdą.
— Trzeba ruszać sobie znów w świat, matusiu — poskarżył się żałośnie grobom. — Dosyć pasorzytem być. Już niedługo będę tu przychodził. Pójdę za chlebem, jakeś nauczyła! Tak, dosyć próżniaczej rozkoszy. Trzeba wzbudzić całą siłą chęć do pracy, trzeba ruszać w świat po nowe klęski i zawody.
Dawny pryncypał pisywał co tydzień, dopominał się o swego ulubieńca, wzywał go coraz gwałtowniej gdy tylko co wstał z posłania, zasypywał go prośbami. Trzeba ruszać.
Z nagłą determinacyą porwał się z miejsca, chciał iść do dziada, za łaski podziękować i ruszać choć jutro.
Był w pół drogi do domu, gdy usłyszał turkot, palenie z bata, zajazd nowych gości.
— Masz dyable tabaki! — mruknął, zawracając do ustronnej altanki.
Przysiadł tam, jak szczwany zając, ledwie go Bazyli znalazł pod wieczór.
— Jezus Marya! Co pan wyrabia? Taki chłód! Gotowa choroba! — wrzasnął przerażony.
— Czekam aż się uspokoją z tą panną.
— Proszę wracać prędzej! Panie już śpią oddawna.
— To ich jest kilka? kilka wychowanic, sierot?