Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo to jasny pan nie może utrzymać i tuzina — odparł Bazyli dumnie.
— I owszem! Niech ma sobie cztery tysiące i świętą Urszulę z niemi, bylebym ja ich nie spotykał.
— Stary pan zaraz na wstępie powiedział, żeby nie chodziły w stronę grobowca. Ma panicz lewą połowę parku, a one prawą.
— Z tem wszystkiem, dosyć nam tu popasać. Pakuj manatki, jutro wyjeżdżamy do roboty nad Wołgę.
— A cóż pan tam robić będzie? Toż pan ledwie chodzi, pióra w ręku nie utrzyma.
— To nie twoja rzecz. Pakuj się i basta! Chyba, że zostać wolisz!
— Jak pan każe.
Pan Polikarp szukał już wnuka i zburczał go należycie za nieoględność na zdrowie.
Spędzali razem wieczory. O przybyłej nie wzmiankował żaden z nich.
Nazajutrz raniutko wymknął się z domu Hieronim, myśląc, że wszystkich wyprzedzi. Mylił się. Na odkrytej łączce, zkąd otwierał się szeroki widok na Prypeć i okoliczne bory, dama jakaś, w szarej bluzie i kusej spódniczce, rozstawiła stalugi, rozpięła karton i szkicowała gorliwie krajobraz, podnosząc co chwila od roboty śpiczasty nos, blado-niebieskie oczy i pomarszczoną twarz czterdziestoletnią. Zielony parasol barwił ją w dodatku trupim kolorytem.
Hieronim skoczył jak przed widmem i uciekł w gęstwinę, widział jednak dosyć, żeby módz krytykować do woli.
— Śliczna, powabna, urocza! Stworzona do rozgrzania serc! To dopiero śliczny kwiatek znalazł dziad na zimę! Winszuję! Ale smaruje zapamiętale, można pokazać figę o krok, pewnie nie dopatrzy! Jak na złość, poszła na lewo, w moje państwo!