Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże chcesz, mój drogi. Po cudzych mieszkaniach nie wypada.
— Któż tam mieszka?
— Moja pupilka, sierota. Wziąłem ją na wychowanie.
— Gdzież ona teraz?
— Za granicą. Spodziewam się jej temi czasy. Zwykle jesienią odwiedza Tepeniec.
Hieronim się skrzywił, jak po gorzkiem lekarstwie.
— Nie lękaj się — uspakajał dziad — ona ci wody nie zamąci: Możecie się nie spotykać, jest tu dosyć miejsca.
— Kobieta i koza wszędzie się wciśnie, dziadku — rzekł kapryśnie chłopiec. — Gatunki to bardzo podobne, wszystko ogryzą, popsują, zawsze je znajdziesz w szkodzie. Że też dziad to znosić może!
— Cóż robić? Nietylko znoszę, ale mam słabość dla tej jedynej kobiety. Była mi na starość, jak kwiatek zimą; rozgrzała serce.
— To ci majster dopiero! — pomyślał Hieronim, bynajmniej nieprzejednany.
Kobiety nie miały nigdy łaski w jego oczach. Miał jeszcze Afrę w pamięci.
Gniewały go przygotowania i mina rozradowana pana Polikarpa, gdy go powitał raz wieścią, że pupilka przysłała depeszę, i patrzył złem okiem, gdy oznaczonego dnia kareta i sześć koni, pod eskortą liberyjnej zgrai, ruszyła do przystani, zkąd on niegdyś furmanką jechał do Tepeńca.
W całym pałacu panował ruch odświętny. Bazyli nawet biegał uśmiechnięty z miną tajemniczą sfinksa, pomagając ogrodnikom znosić wazony i kosze owoców.
— Czy nie będzie jeszcze bramy tryumfalnej i moździeży na salwę honorową? — pytał chłopiec zgryźliwie.