Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Otworzył okno. Na dole roiło się jak mrowia czarnych postaci.
— Czego chcecie? — krzyknął.
— My, panie naczelniku, założymy swoje pieniądze za Białopiotrowicza! My założym, zniesiem do grosza! Jego nam oddajcie!
— Dziadku — szepnął znów Hieronim — chodźmy. Mnie tak strasznie słabo.
Pan Polikarp zbliżył się do naczelnika.
— Zabiorę go z sobą — rzekł — pan raczy wydać urlop.
— Zabiorą go robotnicy. Słyszy pan? To półbożek tej zgrai. Chodźmy. No, no, te łajdaki mają więcej rozumu, niż my wszyscy. Wymierzyli sprawiedliwość doraźnie. Wyrwaliby swego ulubieńca z piekła. Panowie, kto ze mną odprowadzi chorego kolegę do domu? Nie czas dziś się bawić!
Połowa towarzystwa chwyciła za czapki. Naczelnik ze starcem wzięli pod ręce Hieronima, nieśli go prawie.
— Białopiotrowicza nam, Białopiotrowicza! — wył tłum przed domem.
Było ich kilkuset, z kołami na ramionach, na przedzie ślusarz, Jan, posmolony, podrapany, straszny. Musiał przyłożyć czynnej ręki do egzekucyi żyda. Na widok Hieronima groźny wrzask zmienił się w grzmiący okrzyk, pozdejmowali czapki.
— Białopiotrowicz chory. Nie krzyczcie. Prowadzimy go domu — zawołał naczelnik.
Jan gwizdnął, ucichło wszystko.
— My go zaniesiemy! Dajno stary — rzekł poufale do pana Polikarpa. — Panu naczelnikowi dziękujemy — dodał, kłaniając się.
I stał się dziwaczny pochód tryumfalny. Jak dziecko wziął ślusarz Hieronima na ręce i ruszył przodem, otoczony gronem inżynierów. Za nim rzucił się tłum roboczy, dalej podrzędna służba, w końcu jechało towarzystwo balowe.