Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu, zapewniać o życzliwości, pytać o zdrowie, twierdzić, że byli pewni takiego zakończenia.
Znajome damy zbliżały się także, witając go z uśmiechem, ale on patrzył dziko, nie rozumiejąc dobrze, nie odpowiadając prawie.
Obejrzał się na dziada.
— Chodźmy ztąd — szepnął.
Wtem u drzwi hałas się podniósł, bieganina, wołania, i do salonu wpadł dozorca, w poszarpanej bluzie, bez czapki, czerwony jak upiór.
— Czego chcesz? Co się stało — zawołał naczelnik.
— Palą się baraki Eljasmana, magazyny, podwał, wszystko!
Damy zaczęły krzyczeć i mdleć. Inżynierowie rzucili się do drzwi i okien. Istotnie przez szyby biła łuna pożaru.
— Sikawki! Pobudzić robotników! Ratować! My zaraz idziemy! — zakomenderował naczelnik.
— Robotników nie trzeba budzić! Oni sami podpalili! Żyda upiekli podobno! Bunt — bełkotał dziesiętnik. — Niech pan wyjdzie! — zwrócił się do Hieronima.
— Czegóż chcą?
Naczelnik szukał czapki i aż sapał z gniewu.
Nim człowiek zdołał odpowiedzieć, pod oknami salonu powstał wrzask piekielny Tysiąc może głosów zawyło unisono:
— Białopiotrowicza nam! Dawajcie zaraz! On pieniędzy cudzych nie brał, on nasz! Żyd brał! Niema żyda.
Na taką pretensyę gniew naczelnika opadł natychmiast. Sądził, że tu jest rabunek, rzeź, chciał telegrafować po wojsko. Wieść o śmierci Eljasmana miernie go dotknęła. Spojrzał na Hieronima.
— Niebezpiecznie pana zaczepiać — rzekł.
— Panie naczelniku, panie naczelniku! — zawyła tłuszcza.