Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jechało to i szło do baraku z desek, gdzie u progu stał Bazyli z miną niewiniątka, patrząc na opadającą łunę nad gniazdem Eljasmana.
Ze ślusarzem zamienili spojrzenie złośliwej radości. Uczucie zemsty było w nim silniejsze, niż trwoga o ulubionego pana.
— Doktora, Bazyli! — rozkazał pan Polikarp.
Sługa aż podskoczył na ten głos.
— Jest, jasny panie — odparł.
Istotnie doktór już siedział przy łóżku.
Jan złożył chorego na posłaniu.
— Tylko go pan wylecz! — rzekł ostrzegająco do eskulapa i wyszedł, o ile mógł najciszej.
Tłum się rozszedł powoli. W baraku został naczelnik, doktór i starzec; na progu, jak straż honorowa, stanęło dziesięciu ślusarzy. Żaden król nie był lepiej strzeżony, ani szybciej obsłużony, jak Hieronim.
Ale biedak nie widział swego tryumfu.
Majaczył w strasznej gorączce, nie poznawał nikogo, bredził, zrywał się, przeklinał życie, wołał matki.
— Tyfus i zapalenie mózgu — rzekł spokojnie doktór, kładąc lodowe okłady.
— Ale wychodzi się z tego? — spytał niespokojnie naczelnik.
— Jeden na stu czasem.
Dziad Polikarp nie pytał się, nie odzywał, nie wtrącał do rady i pomocy.
Siadł ciężko obok łóżka, nie spuszczał oczu z wyniszczonej twarzy chorego.
Zimna krew i stanowcza decyzya opuściły go zupełnie. Nie był to już dumny satrapa, nieprzystępny żadnej ludzkiej słabości i uczuciu; był to zwykły śmiertelnik, dotknięty w samo serce, znękany, nieszczęśliwy.
Wyglądał jak ten, co, zbierając skarb całe życie, zostanie z niego odarty; jak ten, co, strawiwszy