Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wspomnienia, ból głowy, zlały się razem w jakiś chaotyczny kłębek wrażeń i tyle upragniony sen uspokoił go wreszcie.
Obudziło go po niewiadomej liczbie godzin targanie za rękę i zdyszany głos dziesiętnika:
— Proszę pana wstawać!
— Doprawdy, a czego tam?
— Naczelnik potrzebuje natychmiast!
Hieronim podniósł się, stękając. Nie czuł się ani silniejszym, ani zdrowszym. Tak, jak przedtem, bolała go głowa, członki, zbity był i odurzony. Rozejrzał się błędnie.
— Czy ja długo spałem?
— Trzy doby. Doktór aż się zląkł.
— Osioł. Spałbym drugie tyle. Gdzie naczelnik?
— W swojem mieszkaniu, w biurze. Dziś będzie wielki bal; jutro przyjeżdża cała komisya.
— Czegoż tam chcą odemnie? Braknie tancerzy, albo jaka inna bieda? Daliby mi pokój. Niech się bawią i przyjmują choćby sułtana samego. Odstąpię im zaszczytu i przyjemności. Brr! jak tu zimno.
— Dwadzieścia trzy stopnie. Upał jak w piekle. Pan może chory?
— Czyś ty doktór? Wracaj i powiedz, że zaraz idę. Marsz!
Nadrabiając energią, chłopiec się porwał, zlał głowę wodą, trochę się przebrał i ruszył. Nogi mu ciążyły jak ołowiane, zataczał się i choć szedł wolno, dyszał ze zmęczenia. Coś się z nim działo niedobrego, z czem się szamotał z całej siły.
Okna naczelnikowskiego mieszkania gorzały światłem. Dźwięki strojonych instrumentów zwiastowały rychły początek zabawy. Na górze w salonie snuli się lokaje, kończąc przygotowania; przed drzwiami był tłum robotników, gawiedzi, interesantów; w biurze panował gwar mnóstwa głosów.