Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale idź, idź, śpiochu! Jak sobie nie dam rady bez ciebie, to przyślę!
Ah, spać! Od iluż to tygodni marzył o tem. Tak, mógł wreszcie wypocząć. Odetchnął z całych płuc w swej sypialni. Skończył, był wolny. Uf! jak to brzmiało rozkosznie. Dał radę wszystkiemu, przebył ogniową próbę, wybrnął. Niech sobie teraz oszukują, kradną, intrygują, już nie zaszkodzą.
Dziwna rzecz jednak. To nagłe przejście z zamętu do zupełnej ciszy, zamiast go uspokoić, rozdrażniało nieznośnie. Sen uleciał. Bolały go tylko nieznośnie wszystkie członki i głowa. Będzie pewno migrena.
Ubrany rzucił się na łóżko. Upał panował okropny; na domiar biedy, Bazylego nie było. Oddalał się często ostatniemi czasy.
Inżynier rozpiął mundur, objął rękoma bolącą głowę i rozmyślał.
Ha, przecie dobił się celu, zdobył sobie byt, uznanie, sławę.
Coby to rzekł dzisiaj pesymista Żabba, który nie wierzył w pomyślność? Nawróciłby się przecie i poweselał biedny, poczciwy, skrzek malancholik.
Hieronim przypomniał sobie piosnkę studencką, śpiewaną o głodzie i chłodzie, która okropnie gniewała mruka. Była tam mowa o poście, który poprzedza Wielkanoc, a Żabba mruczał zawsze z uporem:
— Święconego nie ukąsisz, prędzej ucho swe zobaczysz! Ja ci to mówię i ręczę!
Nie zgadł Litwin. Minęła bieda, utrapienia, ciężki post — była Wielkanoc.
Żeby tylko ta głowa tak nie bolała i byle zasnąć trochę. Przecie miał urlop.
Aha, prawda. Miał wszakże jakąś miksturę doktora, któremu się skarżył na bezsenność. Zażył jej, chwilę leżał jeszcze i myślał, aż wreszcie tryumf,