Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bazyli pocieszał po swojemu, gderliwie:
— A po co pan taki duży wyrósł? Wszyscy chodzą bez szwanku, a u pana codzień nowy guz.
— To pewne, że mam kalendarz na głowie — rzekł poszkodowany, otwierając drzwi do biura.
Lampa z zielonym kloszem rzucała nizko na stół krąg jasności, oświetlając stosy ksiąg i papierów, reszta pokoju była ciemna.
Hieronim rzucił czapkę i rękawiczki i, zapominając o zapowiedzianym gościu, chciał iść dalej, do swego osobistego mieszkania, gdy wtem z kąta podniósł się strasznie chudy cień człowieka i chrypliwy głos ozwał się posępnie:
— Nie poznajesz mnie?
Inżynier cofnął się pomimowoli, jak przed widmem.
Nie, nie poznał dawnego, świetnego eleganta a swego bratanka, w człowieku wynędzniałym, obrosłym, prawie łysym, którego oczy szkliste wyglądały bezprzytomnie, a ręka, podana do uścisku, była sucha i gorąca.
— Wojciechu! — wyjąknął przerażony — co się z tobą stało?
Widmo zaśmiało się krótko, przerażająco.
— Dyabli wszystko wzięli, wszystko! — rzekł, krzywiąc się cynicznie. — Niema żony, niema pieniędzy, niema stanowiska! Fiut, poszło!
Hieronimowi pociemniało w oczach. Bazyli miał słuszność: nie dla niego był dziś odpoczynek, jadło i sen. Nowa troska wyrastała, jak z pod ziemi.
— Gdzież żona? — zagadnął ogłuszony.
— Uciekła do Paryża! Wszystkie one takie! Trzoda! Mniejsza! Ale z nią uciekły ruble. Teść złajał i wypędził. Dzieci niema. Ot, i zostałem na bruku!
— Nieszczęście! Cóżeś robił potem?
— Piłem i grałem; dopóki dawali żydzi! Chcia-