Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzkiej niechęci, przyniosła mu na pociechę piosenkę jakąś, którą zaczął nucić półgłosem.
Zeszedł z rusztowań, zsunął się z wysokiego nasypu na brzeg rzeki i ruszył raźno udeptaną ścieżką obok baraków, pozdrawiając rozbawionych.
Chór ochrypłych głosów odpowiedział wesoło. Rzucił im parę rubli na wódkę, i, pożegnany grzmiącym okrzykiem, poszedł dalej.
Mieszkał w budzie, skleconej z desek, o paręset kroków dalej, otoczony warsztatami i magazynami.
Na progu tego wcale nie eleganckiego pomieszczenia, wyciągnięty na burce, okurzając się dymem fajki, czuwał stróż inżynierski, w budzie świecił ogień przez małe okienka.
— Bazyli! — huknął Hieronim zdaleka.
Człek się porwał skwapliwie i biegł na wezwanie, wołając:
— Jestem!
— Był to jednooki jego opiekun petersburski, we własnej osobie.
— Jak się masz, stary! A jest tam co zjeść przypadkiem? Karmiono mnie dziś pochwałami i tysiącem poleceń! Tyle to warto, co ciastka z kremem!
— Jest pieczeń i butelka wina, ale pan chyba tylko popatrzy, bo zjeść pewnie nie dadzą.
— Cóż tam nowego? Eljasman jest?
— Eljasmana, to niema, ale jest ktoś inny.
— Dostawca?
— Nie wiem. Cudzy. Przyjechał pocztą. Zjadł, wyspał się, siedzi i czeka na pana.
— A no, to mu zazdroszczę! Jadł, i spał niecnota. Pewnie obywatel z propozycyą jakiego kupna.
Mrucząc, pan Hieronim otworzył drzwi budy, potknął się na progu, uderzył głową o uszak i zaczął kląć.