Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raz na podobnem zebraniu spotkał się Hieronim z Olszycem i musiał być zupełnie wyleczony z miłości, bo na ukłon rywala odpowiedział ukłonem. Szczęśliwy rywal zaczepił go pierwszy:
— Pana mieszkanie stoi pustkami — rzekł.
— To pewnie, żeście nawet szczury z niego wypłoszyli! — odparł swobodnie. — Jeśli jaki został, to niezawodnie dogorywa na nerwową gorączkę!
— Dawniej panu hałas nie szkodził?
— Nie miałem egzaminów na karku. Przysięgnę, że z was żaden nie przebrnie tego Rubikonu!
— Mniejsza! Za to jesteśmy kochani! — uśmiechnął się tryumfalnie medyk.
— Nie wiem, co ma wspólnego miłość z pijatyką! Państwo urządzacie wieczornice z łysej góry!
— Ach, panie! — rzekł Olszyc z cynicznym grymasem — dlatego to pan dostał tam czarnej polewki! Kobiety nie znoszą delikatności, lubią być poniewierane. Im je lżej traktujesz, tem silniej się przywiązują.
— Winszuję upodobania! — odparł Hieronim, ruszając ramionami. — Rad jestem ze swej czarnej polewki, kiedy tak!
— Jeżeli panu nie dogadza mieszkanie, tobym je wziął dla siebie.
— I owszem. Oto klucz; garść mych rupieci proszę odesłać tu. Życzę panu powodzenia!
Medyk podał rękę, ale Hieronim nie zauważył tego ruchu i odszedł.
— Oto się dopiero będą na wyścigi poniewierać w tak blizkiem sąsiedztwie! — pomyślał z goryczą.
Miłość jego przeszła wszystkie fazy, końcową był wstyd.
Mijały tygodnie. Nadeszły ostatnie egzamina. W studenckim świecie zrobiło się cicho. Wszystkie twarze miały wyraz zmęczenia, niepokoju i oczekiwania. Próżniacy drżeli przed rezultatem.