Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyszedł wreszcie ów dzień sądu.
Hieronim, idąc z innymi po swe losy, dowcipkował:
— Staniemy po prawicy i lewicy! Będzie płacz i zgrzytanie zębów! Oj, oj, czuję w powietrzu woń siarki piekielnej! Ach, bracia, nie opuszczajcie mnie w złej chwili! Złóżmy razem wizytę w kraje potępienia!
— Nie bredź, prawica ci się należy!
Tak, mieli słuszność. Hieronim Białopiotrowicz dostał dyplom z odznaczeniem.
I oto stała przed nim droga otwarta. Dobił się celu.
Dziwna rzecz. Ten koniec, o którym tyle lat marzył, nie olśnił go, nie zachwycił.
Z dyplomem w ręku słuchał pochwał i powinszowań roztargniony.
Coby dał, żeby w ów dzień radosny mieć Żabbę przy boku, z nim razem się cieszyć. Myśl jego poszła do Krymu, do tego końca, co mu wziął druha na wieki.
Jak wąż wyśliznął się pierwszy z sali, uciekł z pośród kolegów i przepadł bez wieści.
Wołano go i szukano napróżno przez dzień cały. Miał być bankiet tryumfalny, bohater się nie stawił. Zasiedli bez niego do stołu.
W pół uczty wpadł do sali. Powitano go radośnie.
— Coś robił? — krzyczano.
— Nic ciekawego! — odparł — jestem na czas, by spełnić toast z wami! Dajcie szampana!
Nalano szumnie kieliszki. Chłopiec podniósł swój w górę.
— Na zakończenie i początek! Co złe, niech ginie; co dobre, niech żyje!
— Niech żyje! — powtórzono chórem.
— Bez strachu przed trudem idziemy w życie! Próżniak niech ginie, praca niech żyje!