Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci hodowała dzieci i gotowała jeść, a za całą uciechę słuchała wrzasku niemowląt? Oszalałeś, człowieku! Czyś nie słyszał mojej zasady: lepszy najgorszy kochanek od najlepszego męża! Ha, ha, ha!
— Kochankiem pani być nie chcę, bobym przez to okazał, że siebie przenoszę nad ciebie. Nie zejdę do poziomu Olszyca!
— A ja ciebie za męża nie chcę! Wyperswaduj sobie to absurdum! To przechodzi moje siły!
Spojrzał ponuro na nią. Złe słowo miał na myśli, ale się pohamował, ukłonił i wyszedł.
Nie oceniła szacunku, zasad moralnych, nie posiadała żadnych, i on ją pokochał pierwszą miłością! Poszedł zgnębiony na kursa.
Przez jakiś czas stosunki zerwały się zupełnie. Spotkawszy, nie odpowiadała na jego ukłon, traktowała jak obcego.
Pewnego razu posłyszał za ścianą głos Olszyca i jej wesoły śmiech. Krew mu zalała twarz.
— Nikczemna! — zamruczał z bezmierną pogardą.
Tak, Olszyc wrócił, a z nim wróciły hałaśliwe wieczory z całym kompletem pijatyki, grubych żartów, dzikich śpiewów, kłótni i łajania.
Było to jednak najlepszem, bolącem lekarstwem na serdeczną ranę studenta. Otrzeźwiał.
Dawniej kobiet nie znał, teraz, żeby nie wspomnienie matki, toby niemi pogardzał.
Zaniedbana ostatniemi czasy praca dokonała reszty, czas zatarł pierwsze wrażenie, nadchodziły egzamina. Natłok zajęcia wyrwał go z błędnego koła tęsknoty, żalu i zobojętnienia. Nie siadywał wieczorami samotnie w domu, nie wzdychał; szedł do kolegów na ogólne mieszkania, odzyskiwał dawną werwę i żywość.
Znów, jak przed laty, kupiła się młodzież wokoło niego, pracowano tęgo, bawiono się ochoczo, tworzono plany na przyszłość.