Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sięgnął do kieszeni, chcąc zapłacić woźnicę, ale wstrzymała go ruchem i wściekłem spojrzeniem.
— Nie należę do pana, żebyś za mnie płacił. Ja dziś ugaszczam! Sanki będą czekały na nas! Chodźmy.
Weszli pod rękę. Setki osób roiły się po salonach. Tu obiadowano, tu tańczono, tam grano w karty. Cygańska trupa śpiewała chórem, gdzieś dalej grała orkiestra; wśród tego ścisk gorąco, wrzawa kilku języków, brzęk oficerskich ostróg, śmiechy kobiet, szczęk szkła, strzelanie korków od szampana.
Nasza para szła dalej, niepostrzeżona w tłumie.
— Widzi pan Olszyca przy zielonym stole? — rzekła zcicha, pokazując mu czterech karciarzy w kącie.
— Widzę — odparł lakonicznie.
— Nie spotyka go pan nigdy?
— Nie pamiętam. Czy tu zostaniemy?
— Pójdziemy dalej. Chce mi się dziś ciszy i spokoju.
Zeszli w dół. Mniej było światła i wrzawy, znajdowali się w zimowym ogrodzie.
Hieronim znał to miejsce. Grupy palm i paproci tropikalnych, fontanna w gęstwinie wodnych roślin, rozrzucone tu i tam siedzenia i stoły.
Wilgotna atmosfera cieplarni łączyła się z odgłosem muzyki, lampy drżały jak gwiazdy wśród zieleni, gwar dochodził stłumionem echem. Wodotrysk szemrał monotonnie. Kilka osób snuło się jak duchy po zakątkach, lub gwarzyło w cieniu fantastycznym.
I oni usiedli na jednej z oddalonych ławek; na skinienie studentki, lokaj postawił przed nimi gorący poncz i papierosy, i odszedł dyskretnie. Dziewczyna zdjęła okrycie i futrzaną czapkę, podała mu kieliszek.
— Dobrze tu! Wypij pan za moje zdrowie.