Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle na pół drogi jednokonka podbiegła pod sam chodnik i dźwięczny głos zawołał Hieronima.
Stanęli. Siedziała w sankach, zarumieniona od chłodu, uśmiechnięta napół szyderczo.
— Hej, Piotr! — zainterpelowała starszego — a ustąp-no mi swego towarzysza na dzisiejszy wieczór!
— A czy wiesz, że ci zechce towarzyszyć?
— Nie twój kłopot. Wracaj do żony. Nam wolnym daj żyć. Twoje minęło.
— Ej, Afra! Doigrasz się ty biedy! Trafisz na swego.
— Już może trafiłam! Daj mi go tu.
Hieronim cofnął się o krok.
— Siadaj pan! — zawołała niecierpliwie — pojedziemy na spacer!
— Daleko? — spytał, bo mam dużo zajęcia na wieczór.
— Chodź pan bliżej, to powiem tę tajemnicę, żeby tamten nie słyszał!
Zbliżyl się. Pochyliła się do niego.
— Jedź! — szepnęła, dotykając ustami jego skroni.
Wskoczył do sanek bez wahania.
Kolega się zaśmiał.
— Romulus nie miałby teraz kłopotu z Sabinkami! — krzyknął za nimi.
Tamci milczeli. Dokąd jechali, nie troszczył się Hieronim. Już nie walczył z wrażeniem, dawał się pociągnąć, coś mu szeptało, że miał, jak inni, prawo do miłości, mógł kochać, jak reszta ludzi.
Szybka jazda i mróz otrzeźwiły go trochę. Gdy stanęli, rozejrzał się wokoło. Byli przed jedną z owych zimowych, pysznych restauracyj, w które obfituje Petersburg.
— „Pod zwrotnikiem“ — rzekł, uśmiechając się. — Pani lubi palmy?
— Lubię upał — odparła.