Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skakując po swojemu do całkiem innego przedmiotu, spytała:
— Czy lubi pan śpiew?
— Jak kiedy i jak jaki.
— Mój, teraz.
— Niebardzo. Sprawi mi roztargnienie.
— Ah, Savonarolo, miewasz tedy czasem roztargnienia! No, to dlatego właśnie będę śpiewała.
Śpiewała. Ballada to była cygańska o wielkiem, gorącem kochaniu, rozmarzająca i namiętna. Głos dziewczyny to szalał, to cichł, chwilami się łamał i drżał, jak zbyt naprężona struna. Student słuchał.
Wspomnienie przyjaciela, dziecka, matki, ciężkie życie, praca, poczucie wyższe, usuwało się wszystko w głąb przed tą nową potęgą; cypryjska bogini wabiła go wiecznie nową, a tak pospolitą bajką młodości.
Zapalił papierosa drżącą ręką i chodził po izbie podrażniony, a jednak smutny.
Wtem śpiew urwał się wśród taktu. Studentka wstała gwałtownie i uciekła do siebie, zatrzasnąwszy drzwi z hałasem. Hieronim po chwili zapukał.
— Nie można — odparła kapryśnie.
— Pani zostawiła książkę.
— Niech sobie leży.
— Dziękuję za piosnkę.
— Obejdę się bez podziękowania. Śpiewałam dla siebie.
Pierwsza to była noc bezsenna dla chłopca.
Zmęczony, słaby, z gorączką wewnętrzną poszedł na kursa. Nie mógł ani uważać, ani się bronić przed żartami kolegów, on, taki dowcipny i sprytny; lekcye prywatne odbył nawpół przytomny. Chciał wracać do domu i bał się, że nie wytrzyma i pójdzie do niej, jak inni. Dla otuchy zaprosił z sobą kolegę już żonatego. Idąc, rozmawiali o parowych motorach.