Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siedziała na miejscu dziecka, pochylona, wnurzywszy rękę w ciemne, bujne włosy; nie miała swych impertynenckich binokli.
Szafirowe oczy chodziły po kartkach książki, koralowe usta poruszały się niekiedy.
Gdzie spojrzał, czy oczy zamknął, twarz ta urocza stała mu ciągle w pamięci, mąciła rozum, odbierała resztę siły woli. W duszy szalała burza.
Kobieta wchodziła do niej po raz pierwszy w życiu, niosła jak zwykle z sobą niszczące, gorące tchnienie afrykańskiego samumu.
Czyż miał swe całe, dotąd nietknięte serce rzucić jej pod nogi i zostać tysiącznym kochankiem?
Zakrył dłońmi oczy i myślał, szamocąc się z samym sobą.
Nagle gałka z papieru, celnie rzucona, trafiła go w czoło i rozległ się szalony śmiech dziewczyny.
— Cóż panią tak bawi? — spytał, brwi marszcząc.
— Pańska mina natchniona. W głowie pewnie się rodzi Minerwa!
Uśmiechnął się. Inna bogini wkraczała do niego, nie mająca żadnej z rozumem styczności.
— Ale kiedy się pan nie uczy, to proszę mnie bawić!
— W jaki sposób?
— Ano, gawędką. Co pan porabiał przez ten tydzień?
— To samo, co zawsze.
— Dawniej pan domu pilnował.
— Zaraziłem się od innych cyganeryą.
— Winszuję. Jabym na pana miejscu wolała być szukaną, niż szukać.
— Szukając, słuchamy własnego gustu, i to lepsze.
Spojrzała mu w oczy, jakby chcąc zbadać, czy nie było dwuznacznika w tem, co mówił, ale twarz studenta była poważna i smutna. Zaśmiała się i prze-