Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spełnił rozkaz bez wahania. Poncz wypędził mu krew na twarz, a ogień do oczu.
Studentka umoczyła tylko usta w kieliszku.
— Lubi pan pić?
— Niebardzo.
— A bawić się?
— Zapomniałem o tem.
— Cóż więc pan robi z życiem?
— Pracuję.
— Tylko! Niema pan rodziny?
— Nikogo.
— Cóż więc pan lubi wreszcie? Nic!
— No, nie! Tylko to, co lubię, za daleko, za wysoko, a dogadzać sobie nie mam możności. Jestem biedny i sierota. Co mnie cieszyło, straciłem. Boję się teraz do czego przywiązywać, by nie cierpieć.
— Nawet kochać pan nie chce?
— Kochać nie można wedle woli. Przychodzi miłość i bierze nas sobie, choćbyśmy walczyli całą mocą.
— Czy pan to mówi z teoryi, czy z praktyki? — zagadnęła głucho.
— Z praktyki — rzekł, siląc się na uśmiech.
— Po cóż walczyć? — szepnęła.
— Żeby nie tracić i nie cierpieć — odparł.
— To pan nie wie, co jest miłość, gdy możesz rozumować.
Odrzuciła głowę na poręcz siedzenia i patrzała zadumana w cienie palm. Twarz jej się mieniła tysiącem wrażeń. Nieprzeparta siła zmuszała go patrzeć na nią, upajać się czarem, odurzać ostatecznie. Nagle wzrok ich sie spotkał, stopniał razem, zamigotał skrami.
Powoli pieszczotliwym ruchem przechyliła się ku niemu, aż ciemna główka dotknęła ramienia, oczy zaszły mętnym cieniem.
— Czy pan mnie kocha? — szepnęła z ustami koło jego ust.