Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A dokąd to pan idzie?
— Szukałem was, by podziękować. Uratowaliście mi życie! — rzekł, podając mu rękę.
— To chwała Bogu! Niechno tylko pan jeszcze nie wychodzi, bo słaby, a zimno. Ja zrobię, co potrzeba.
— Oj, kiedy mi wiele potrzeba, czego wy nie zdołacie zrobić.
— Proszę przecie powiedzieć. Może lekcyi?
— I lekcyi też.
— Tu jest urzędnik na rogu, co dla swych chłopców potrzebuje studenta. Ja pana zaprowadzę.
Po godzinie wracali z dobrym rezultatem. Chłopiec miał kilkadziesiąt rubli zadatku w kieszeni, wróciła mu otucha, a nowy opiekun dodawał ochoty, radził, cieszył.
— Gospodarz da stancyę, nie wymagając zaraz komornego, tymczasem pan pomieszka ze mną — mówił, wtajemniczony już w kłopoty lokatora. — Trzeba tylko do instytutu się dostać.
Ale tam znano Hieronima, zrobiono miejsce, profesorowie się za nim wstawili, i po tygodniu w dawnej izdebce dwóch przyjaciół paliła się lampa, oświetlając jasnowłosą głowę chłopca, schyloną nad technicznym rysunkiem, tak jak dawniej, tylko że sam był teraz i sam miał pozostać; nie wróci już tych dwoje, co z nim pracowali niegdyś, nie wróci.
I nie wróciła też, pomimo wznowionej nadziei i pracy, wesołość. Już mu swawola nie postała w myśli, a żart na ustach; zcichł, spoważniał, nie szukał towarzystwa wśród kolegów, nie wybierał druha, nie dokazywał po kursach, nie śpiewał.
Pracował bez chwili rozrywki i wytchnienia, i tylko niekiedy podnosił smutne oczy na puste miejsce naprzeciw i wzdychał. Ból go chwytał za gardło, żałosna tęsknota za przyjacielem ogarniała duszę. Żył z umarłymi. Zkąd miał być wesół?