Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z pozoru roztropny i dobry. Zdało się Hieronimowi, że gdzieś już widział tę twarz
— A ja się tu zkąd wziąłem? — spytał zdumiały.
— Ze schodów. Leżał pan, to podniosłem, żeby kto nie rozdeptał.
— A wy tu mieszkacie?
— Aha, tymczasem, bo mi komórkę na dole restaurują.
— Może mi pozwolicie zostać tu na noc, bom słaby. Za kawałek snu oddałbym kawałek życia.
— Jużbym nawet pana nie wypuścił. Straszny dziś mróz i dochodzi północ. A zostać, to może pan choć na zawsze, byleście mieli papiery w porządku. Mnie w takim dużym pokoju czegoś straszno. Będę wam rad. Możeście głodni?
— Nie, dziękuję.
— To zjedzcie na zapas. Ot, macie! Mam dziś nocny dyżur, zaraz pójdę. Śpijcie spokojnie. Musiał się pan strasznie czegoś zmordować, a młode, to jeszcze słabe. Jedzcie, panie, ja wam rad daję...
Postawił przed chłopcem jadło i małą lampkę, sam się odział w dwa kożuchy i wyszedł, życząc gościowi dobrego snu.
Niktby delikatniej nie zaofiarował pomocy. Hieronim myślał długą chwilę; posiłek pokrzepił go, rozejrzał się wokoło, potem spojrzał w okienko i coś szeptał niewyraźnie.
Potem się przeżegnał i położył. Czuł w tej chwili Boga nad sobą. Ktoby mu powiedział, gdy leżał na schodach, że nie zginie marnie z głodu, zimna i wycieńczenia? Bóg był nad nim. Musiał długo spać, bo się obudził rzeźki i wesół. Wstał, ubrał się, zeszedł na dół, szukając swego dobroczyńcy, by mu podziękować. Jednooki widocznie śledził go, bo ledwie się pokazał na dole, nadbiegł kłusem z końca podwórza.