Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani daruje. Wracam dziś zaledwie, a wyjeżdżając, zostawiłem tu pannę Uziębło.
— Że też wy, panowie, nie możecie nawet dopilnować adresu swych kochanek. To wstyd, szukać ich po mieście!
Blady uśmiech przeszedł po twarzy Hieronima na to zestawienie pani Dulskiej i kochanki.
— Że też, wy panie, zawsze myślicie o kochaniu — odparł. — Panna Uziębło ma, jeśli żyje, blizko sto lat.
— Ach, tak. Byłaby mocno pogłaskana moją uwagą, ale jej tu niema, niestety!
— Tak, niestety! Pani mi daruje. Żegnam.
Kiwnęła mu głową i zamknęła drzwi.
Hieronimowi robiło się coraz słabiej; ciemne płatki snuły mu się przed oczyma, pot zastygał na skroni, zaczął jednak schodzić na dół.
Na każdym stopniu ustawał, odpoczywał, chciał gwałtem stłumić słabość; przecierał oczy, oddychał z całych płuc — daremnie. Nogi się uginały, nieznośna niemoc ogarniała wszystkie członki, w głowie szumiała krew.
Zszedł jeszcze trochę, zachwiał się i upadł na schodach, jak drewno, bez czucia. Noc go ogarnęła i chłód. Stracił przytomność.
Gdy się ocknął, był wieczór. Rozejrzał się, przetarł oczy i usiadł. Był w dawnej swej izdebce, tylko, że nie stało dawnych sprzętów, a zamiast Żabby, w kącie siedział człek jakiś i jadł z miski. W pokoju panował upał tropikalny i rozchodził się silny zapach kapusty. Student leżał na tapczanie w kącie.
— Kto tam? — zawołał, odzyskując resztę pamięci.
— Stróż, Bazyli, do usług! — odparł człek z kąta, podchodząc z miską w jednej, a łyżką w drugiej ręce.
Był to chłop już niemłody, chudy, jednooki,