Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwa tygodnie. Była to właśnie sobota przed świętami Bożego Narodzenia. Żabba wstąpił do znajomego stróża, u którego Bronia czekała czasem na przybycie opiekunów.
— Poszła już — objaśnił stróż.
— Sama?
— Nie widziałem. Wyszedłem na miasto, a kiedym wrócił, nie zastałem jej. Będzie temu pół godziny.
Litwin trochę się zaniepokoił, ale wnet pomyślał, że może Rucio go wyprzedził i wziął dziewczynkę do sklepu farb. Od miesiąca marzyła o malowaniu.
Poszedł do domu na spóźniony obiad. W mieszkaniu ciotka była sama, drzemiąca nad pończochą.
— A gdzie to Bronia? — zagadnął.
— Niema jeszcze.
— A bo i w gimnazyum niema!
— Znajdzie się. Nie twój kłopot. Jedz spokojnie. Coraz trudniej zebrać was na obiad!
Litwin umilkł, ale co chwila był niespokojniejszy. Gdy skończył, zamiast wypocząć, chodził od okna do okna i mruczał. Minęło parę godzin.
— Czy to pan Hieronim dziś nie przyjdzie? — zagadnęła ciotka frasobliwie.
— Zaraz będzie. Poszedł na lekcye.
Żabba zapalił lampę w swojej izdebce, ale czytać nie mógł; nasłuchiwał.
Nareszcie rozległy się kroki na schodach; Hieronim wszedł, ale sam.
— Gdzie Bronia? — zawołał Litwin.
— Jakto, gdzie? Nie chodziłeś po nią?
— Owszem ale mi powiedziano, że ty zabrałeś.
— Ja? Wszakżem ci mówłł, że dziś nie wrócę aż wieczorem. Byłem na drugim końcu miasta!