Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto są dla ciebie. Pilnuj-że starannie i nie rób na markach oszczędności. Dziecko ciężko chore?
— Szkarlatyna, miałem wczoraj wiadomość.
— Przez depeszę, to dobrze. Rad jestem z ciebie! Tamten wyjechał za granicę?
— Do Paryża. Szczepan jest z nim.
— Nic już Szczepan nie pomoże. Skończone! Ty mi tego strzeż, Bazyli, nie przemilcz niczego.
— Złego nie znajdę, chyba skłamię.
— To dopiero początek. Przyślij mi zaraz swój adres, skoro wrócą do Petersburga. Będziesz miał trudną robotę.
— Na rozkazy pańskie.
Człowiek się skłonił głęboko, zgarnął pieniądze i wyszedł, cofając się do drzwi.
Nad Tepeńcem zaległa znów ponura cisza. Nie słychać było śmiechu i śpiewu chłopca; młocarnia, nawpół skończona, sterczała jak szkielet, a pyszny wierzchowy arab napróżno grzebał nogą, czekając jeźdzca. Hieronim był daleko. Śpieszył jak mógł, do małej mieściny rybackiej nad Bałtykiem, gdzie Żabba z Bronką i panią Dulską spędzali wakacye. Po tygodniu, nad wieczór, dobił się celu, niewyspany, głodny, upadając ze zmęczenia.
Na progu domostwa zetknął się z przyjacielem aż się zachwieli obadwa.
— Żyje dziecko? — huknął Białopiotrowicz.
Żabba, nim odpowiedział, pomacał swój nos, który przy starciu najwięcej ucierpiał.
— A to zawsze tak, z twojej gorączki! — zamruczał.
Hieronim odtrącił go bez ceremonii na bok i poszedł dalej. W pierwszym pokoju pani Dulska mieszała jakąś miksturę. Na jego widok złożyła ręce jak do modlitwy.
— Dzień dobry pani! jakże Bronia?
Na dźwięk tych paru słów, nim zdumiała stara