Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

panna zdołała oprzytomnieć, srebrny głosik dziecięcy rozległ się z sąsiedniej izby:
— Panie, panie, ja tutaj! Proszę przyjść, bo mi wstać nie pozwalają!
Hieronim poskoczył. Dziecko z pościeli wyciągnęło do niego rączęta, wstało nawpół i przytuliło mu się do piersi zdyszane, szczęśliwe obejmujące go z całych sił za szyję.
Cień z niej został przezroczysty prawie, płakała z radości i dotykała rączkami włosów, twarzy, odzienia, jakby wątpiła, że to on.
— Cóż to, Broniu, gdzieżeś się napytała tej biedy? — zagadnął, gładząc ją po główce. Patrzył na nią całem sercem, uśmiechnięty i uspokojony.
— W całej wiosce grasowała szkarlatyna — odparła pani Dulska, podając jej lekarstwo.
— Czemużeś nie doniósł mi zaraz? — spytał Hieronim Żabby, który wchodził właśnie, a jeszcze tarł nos.
— Wybierałem się napisać — odparł flegmatyk.
— Ale co?
— Alem zapomniał, bo dziecko było uparte, nieposłuszne, złe. Mieliśmy z ciocią koło niej tyle roboty, co przy dwudziestu pacyentach.
— Wiesz — ozwała się Bronisia, a oczy jej nagle zabłysły — pani chciała mnie wybić!
— Czemuż nie wybiła? — śmiał się Hieronim.
— On nie pozwolił! — odparła poważnie, wskazując Żabbę — za to go kocham i słuchałam potem. Nikt niema prawa mnie bić, nikt!
— Doprawdy? Nawet i mnie nie wolno?
Spojrzała mu zdziwiona w oczy, myślała chwilę.
— Nie; tatuś mnie nie bił, to i ty nie będziesz. A gdybyś kiedy wybił, to... — zawahała się chwilę, poczerwieniała, potem schowała twarz na jego piersi i zamilkła.
— To co? — badał ubawiony — tobyś mnie pewnie pokąsała?