Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stko, co mam, twoje będzie, jeśli odjedziesz, wyrzekam się ciebie; choćbyś głodem marł, nie dam ci chleba kawałka, zginiesz! No, wybieraj: raz ostatni podaję ci rękę!
— Dziękuję dziadowi. Skarby wasze, to niewola. Macie zresztą dwóch wnuków, nie możecie krzywdzić Wojciecha, a ja nie chcę niesprawiedliwości!
— Więc odrzucasz!
— W takich warunkach odrzucam.
— A więc giń! — krzyknął starzec, odtrącając go od siebie. — Idź mi z oczu i abyś nie śmiał wspominać, żeś moim wnukiem!
Hieronim pobladł śmiertelnie.
— Nie zrobię wam tego honoru! Do piekła prędzej pójdę po pomoc, niż do was! Niech was dławią skarby i pycha.
Drzwi się za nim zamknęły. Pan Polikarp słuchał chwilę odgłosu kroków, potem usiadł przy biurku, sięgnął po wielką rachunkową księgę i zadzwonił.
Lokaj zjawił się natychmiast.
— Bazylego! — rozkazał pan krótko.
Twarz jego uspokoiła się zupełnie. Nie było na niej śladu obrazy i gniewu. Schylił głowę nad księgą i pisał, nie zważając, że drzwi rozwarły się znowu.
Gdy skończył, podniósł oczy.
W progu stał wezwany, sztywny, nieruchomy milczący. Hieronim byłby poznał tę figurę. Był to ten sam pół-chłop, pół-mieszczanin, który mu towarzyszył na statku.
— Pojechał? — spytał lakonicznie pan.
— Poszedł — odparł podobnież sługa.
— Możesz i ty wracać. Wszystko dobrze. Pieniądze ma?
— Ma!