Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie mi nic na nią, dość odmowy, nie poproszę was o nic więcej.
— Nigdy? — zapytał z przyciskiem starzec.
— Nigdy! Jak ona, tak i ja, nie mam rodziny i domu, i o prawa się moje nie upomnę. Wyklęliście nas oboje, jak zbrodniarzy; za co? za to, że ona mnie kochała, a ja, że pracowałem, jak mnie nauczyła, bez pomocy. Szpiegi dziada nie potrafią na mnie znaleźć nic nieszlachetnego, wstydu nie zrobiłem nazwisku. I za to cierpię od was! Jeśli mnie dziad sprowadził, by ranić i naigrywać się z tego, co czczę, to mogę was opuścić. Nie trzeba mi ani złota, ani łask!
Starzec słuchał go zimno, obojętnie.
— Nie dostaniesz ani złota, ani łask — odparł powoli — i możesz być przekonanym, że nie przez czułą troskliwość szpiegowałem cię dotąd i szpiegować będę nadal. Potrzebny mi jesteś, jak pion na szachownicy, i co zechcę, zrobię z tobą.
— Ze mną? ha! ha! — chłopiec zaśmiał się szyderczo. — Dziadowi się to dotąd tak udawało!
— Zkądże, błaźnie, możesz wiedzieć, czy mi się udawało? Woskiem jesteś w moich rękach, mówię ci!
— To dobre, i wcale dla mnie nowe! Dziad widocznie niewiele wymaga!
— Owszem, bardzo wiele!
Podczas tej rozmowy służba wniosła śniadanie. Po ostatniej odpowiedzi pan Polikarp ruchem zaprosił młodzieńca do stołu. Sam ledwie tknął jadła, obserwował swego gościa i milczał.
Skończywszy, chłopiec się skłonił i powrócił na swe obserwacyjne stanowisko, do okna.
Gospodarz domu wydawał lokajowi krótkie rozkazy.
— Możeś ciekawy mych bogactw? — zagadnął, gdy się służący oddalił — przejdziemy się trochę.
— Nie ocenię rolnych bogactw, bo nie mam