Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o wsi najmniejszego pojęcia, ale przejść się, to i owszem.
— Poszli tedy szpalerami ogrodu na łąki i pola, a wracali przez folwarczne dziedzińce.
— Czy znasz się choć trochę na maszynach? — spytał pan Polikarp, stając u drzwi stodoły.
— Jakże? przecież to mój fach. Wziąłem niedawno huk pieniędzy za projekt pompy.
— No, to mi zreparuj młocarnię.
— Z największą przyjemnością. A gdzież ten defektowy okaz?
Było to jakieś przedpotopowe cudo, sklecone z belek, klekocące, niesforne, odmawiające posłuszeństwa.
— Arko przymierza! — śmiał się chłopiec, drapiąc się po kołach i wałkach, zaglądając we wszystkie szczeliny. — Toż ona pamięta patryarchów! Czemu dziad nie kupi maszyny nowego systematu, lekkiej i małej? Tę najlepiej-by było podarować na opał, do archeologicznego muzeum!
— Więc nie potrafisz zreparować?
— I owszem, ale to praca na kilka tygodni bardzo nieprodukcyjna.
— A no, to zabawisz parę tygodni. Co do korzyści, to już moja rzecz. Cóż chcesz za robotę?
— Ależ nic, to nie warte wzmianki. Nie jestem rzemieślnikiem.
— Jednak brałeś pieniądze za tę tam pompę. Dam ci to, com obiecywał mechanikowi: sto rubli i dwóch cieśli do pomocy. Przytem utrzymanie.
Chłopiec śmiechem przyjął umowę. Pozostał w Tepeńcu dla tej ważnej przyczyny i reparował starannie ten zmurszały zabytek przeszłości.
Natura jego była jeszcze potrosze dziecięcą. Bawiło go to zajęcie. Śpiewał, gwizdał, komenderował majstrom, często sam się brał do dzieła. Uwalniało go to od pobytu z dziadem, którego widywał tylko chwilowo, a nie rozmawiał prawie nigdy.