Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu konceptu i werwy; dziad mu pomimowoli imponował.
Dla dodania sobie rezonu wstał i poszedł do okna, aby wyjrzeć na ogród; nie śmiał nawet zapalić papierosa.
— Dziad zupełnie samotny — zauważył po chwili.
— Osamotnienie jest właściwością starości — odparł zwolna zagadnięty — ja zresztą nie znoszę towarzystwa. Ludzie nie zapełniają życia, wnoszą w nie tylko chaos.
— Są różni; można wybierać. Samemu trudno wytrzymać. Nie wszyscy są lekkomyślnymi młodzikami, bez sądu i rozwagi!
Znów zaległo milczenie.
— Czy myślisz u mnie spędzić wakacye? — zagadnął nagle stary, rzucając w stronę wnuka przelotne spojrzenie.
— Broń Boże! jakże-bym śmiał! Nie lubicie ludzi, a musielibyście patrzeć na mnie i rozmawiać. Przybyłem, boście mnie wzywali przed rokiem, i myślałem, że mi się należy prosić za bratankiem.
— Dla siebie nie masz żadnej prośby?
— Nie, to jest... miał-bym może.
Starzec, obrócił się frontem do niego; był ciekawy.
— Kiedy miał-byś, to mów! Nie słuchałeś mnie nigdy, może ja cię posłucham!
— Chciałbym przewieźć tu, do grobowca, zwłoki matki; jeśli dziad pozwoli, będę mu bardzo wdzięczny!
— Nie, nie pozwolę. Matka twoja wyrzekła się tego domu i rodziny; przez bunt przeciw mej władzy straciła prawo leżeć wśród moich przodków i dzieci!
— Błogosławię ją za ten bunt i wolę. Zrobiła mnie człowiekiem; umarła jak święta. Nie mów-